„Jak to?” – zapyta mnie za chwilę 1129 czytelników mojego bloga i pozostałe kilkaset zagubionych dusz, które tu zaglądają, a przynajmniej tak to wygląda w moich blogowych snach. Albo i nie. Na wszelki wypadek odpowiem na pytanie, którego nikt nie zadał, bo to miejsce zwane blogiem to po prostu upust mojego wewnętrznego monologu. Przeczytałam ostatnio, że to, co tworzę, to „strasznie fajny słowotok” i mnie się niesamowicie to określenie spodobało.
Dziś przyszłam znów się powymądrzać, co zawsze trochę mnie niepokoi, bo uważam, że wiem tyle, co nic, chociaż pewnie dużo więcej, niż innym mogłoby się wydawać, mimo że z facjaty to wyglądam jakoś na pięć lat (trzynaście?). Mam w sobie wielki bagaż doświadczeń, bo życie sobie mnie ulubiło i tłukło mnie po głowie raz za razem, aż do dnia, w którym mój los odmienił się za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
Nie, żebym wygrała w Lotto, chociaż wcale nie uważam, żeby to było w jakimś stopniu spełnienie marzeń. Co za dużo, to niezdrowo, mawiają, i choć do wszelkich powiedzonek podchodzę sceptycznie, raczej nie dla mnie wielkie bogactwa. Później pozostałby tylko wielki żal i rozczarowanie, że znów coś nieroztropnie roztrwoniłam.
Pochodzę ze średniej wielkości miasta w Polsce, a konkretnie z pewnej jego dzielnicy, średnio brudnej, średnio zadymionej i średnio niezamożnej. Egzystencja w tamtym miejscu nauczyła mnie kilku nieistotnych i nieprawdziwych kwestii typu: życie jest trudne, bo musi być, a jak nie jest, to jest nic nie warte, bo tylko tyrając w hucie na siedem etatów, jedząc na obiad zupę ze szczawiu zebranego na trawniku tuż pod domem, mając szesnastkę dzieci i męża alkoholika jesteśmy w stanie poznać prawdziwe życie. Generalnie miało ono polegać na tym, żeby mieć świetne wyniki w nauce, iść na dobre studia i nie dostać w przyszłości świetnej pracy, a potem nie zarabiać kroci, znaczy się tak około 2500 netto, które jawiło mi się niegdyś jako nieosiągalny do zarobienia budżet i myślałam, że tyle to na pewno zarabia sam prezydent. Idąc w świat z takimi przekonaniami, jasne było, że sukces w moim przypadku może być nieco odroczony w czasie, otoczony metalowymi pręgami osobistej klatki zwanej zamkniętym umysłem.
Nie dziwię się, że nie zostałam lekarzem, piosenkarką ani szalonym naukowcem. Chociaż rwało mnie gdzieś i czułam, że nie należę do tamtego miejsca, ono trzymało mnie z całej siły, a i ja niespecjalnie poddawałam próbie trwałość tych więzów. Wszystko szło zgodnie z nigdy niezałożonym planem, a każda podjęta decyzja to była kolejna tytanowa śruba przykręcana do ziemi ojczystej, w której urodziłam się i umrzeć miałam jako ta biedna i niczego niewarta istota.
Generalnie bardzo się starałam, żeby schrzanić sobie przyszłość niedaleką i nieco bardziej odległą i tylko szczęście, którego nigdy nie dostrzegałam, ale które jak teraz widzę, nie opuszczało mnie na krok, uchroniło mnie przed ostatecznym losem patologicznym. Jest to o tyle zadziwiające, że z drugiej strony zawsze byłam stawiana jako wzór do naśladowania i Wikipedia w jednym. Mimo to moje przekonania o świecie wskazywały mi drogi wiodące donikąd i choć miałam wybór, ostatecznie ładowałam się w (prawie) największe bagno, jakie można sobie wyobrazić. Oczywiście, zupełnie nie zdawałam sobie z tego sprawy, bo kto normalny wybiera z własnej woli, że tak, ależ oczywiście, chcę, żeby każdy mój dzień przypominał koszmar? Durne przeświadczenia powodowały, że podświadomie wybierałam coś, co mogło skończyć się katastrofą, bo przecież każda inna wizja życia była poza moim kręgiem możliwości.
Mimo że nie urodziłam się dawno temu w jakiejś wykluczonej kaście, to ja plus społeczeństwo wykreowaliśmy dla mnie taką właśnie tymczasową rzeczywistość, trwającą dwadzieścia kilka lat. Bo wiecie co? Życie jest takie, jakim je widzimy. Dokładnie takie i żadne inne. I nie przyjedzie do nas książę na tęczowym jednorożcu, dopóki nie uwierzymy, że jesteśmy piękne i godne choćby stu takich książąt. Przed sześcioma zerami na naszym koncie nie pojawi się magicznie jedynka, jeśli będziemy uważać, że ludzie bogaci są farciarzami albo oszustami. Życie nie będzie puchatą krainą, jeśli będziemy godzinami oglądać tragiczne wiadomości w tv, przejęci niczym mój kot patrzący na reklamę Whiskasa, myśląc jednocześnie, że świat to straszne miejsce. Niestety popularność co niektórych seriali ukazujących dramat życia na poziomie: moja córka jest w ciąży z nieślubnym synem żony proboszcza z naszej parafii albo: trudy opieki naprzemiennej nad kanarkiem po rozwodzie, jest dla mnie totalnie niezrozumiała, ale świadczy o tym, że społeczeństwo w dużej mierze właśnie tak myśli: że świat jest zły. W mediach szuka potwierdzenia tej tezy i – co gorsza – ją znajduje.
Mnie na szczęście udało się wyrwać z tych myślowych schematów. Zobaczyłam, że życie może być naprawdę kolorowe, i choć często jeszcze odbija mi się czkawką przeszłość i nieroztropne decyzje, to zmierzam do tego, by wszystko sobie wyprostować. Czasem ogarnia mnie lęk, że teraz mam tylko chwilowy przystanek w Nibylandii, a już za moment wrócę do prawdziwego życia, pełnego dramatów, katastrof i wybuchów bomb atomowych, ale wiem już, że to tylko stare schematy wracają na moment. Bo to ode mnie zależy, w jaki sposób widzę rzeczywistość, a ja chcę przeżyć ją szczęśliwie, nie czując z tego powodu wyrzutów sumienia. Bo życie to może być przecież karton batonów marcepanowych z nugatem, popijany słodkim grzanym winem.
(Czy ktoś na świecie oprócz mnie lubi batony marcepanowe z nugatem?! Czuję się osamotniona).