Czas się zatrzymał, czyli polska służba zdrowia i inne absurdy

Sezon chorobowy jesień/zima 2018 w pełni.

Miałam ostatnio przyjemność gościć w przybytku znajdującym się nieopodal mojego mieszkania, który przypominał fabrykę wirusów i zarazków pracującą w systemie czterobrygadowym, to znaczy przychodni publicznej. Już sam fakt, że tam dotarłam uznaję za swój mały sukces, gdyż nie jest to łatwa rzecz dostać się tam i zachować przy tym zdrowie psychiczne oraz godność osobistą.

Główna zasada podczas rekrutacji jest taka, że musisz mieć w domu chore dziecko. Z tym ci u mnie nie problem, ja mam takie od jesieni do wiosny non stop, więc odhaczone. Zasada numer dwa — już nieco mniej oczywista, a zarazem niezbyt racjonalna — że musisz mieszkać tak blisko przychodni, żeby ci się chciało wstać przed 7:00 i przekopać przez trzymetrowe zaspy śniegu, by osobiście stanąć w kolejce do magicznej rejestracji.

Niestety nadal nie odkryłam, o jaki rodzaj magii tutaj chodzi, domniemywam jednak, że to jest czarna magia. Czyli, że wszystko, co tam się dzieje, jest totalnie bez sensu i nie ma żadnego logicznego wytłumaczenia.

Wracając do kolejki: otóż kolejka ta w zależności od pory roku przyjmuje różną długość, ale najlepiej przygotować się na srogą walkę i wziąć zapas pożywienia, podręczny zestaw do rozpalania ognia, butelki z benzyną oraz kołderkę. Kamieni można nazbierać po drodze. Niestety nikt nie mówi, co na ten czas należy zrobić z chorym potomstwem, ale kto odważniejszy, może je wziąć ze sobą. W takim przypadku trzeba się jednak liczyć z tym, że dziecko przychodzi z przeziębieniem, a wychodzi ze szkarlatyną, bostonką, ospą wietrzną i dżumą.

Gdybyście się nadal zastanawiali, po co sobie to robić, już tłumaczę: osobiste stawiennictwo jest premiowane pierwszeństwem w kolejce do gabinetu. Dokładnie tak: żeby być pierwszym w kolejce do lekarza, trzeba stanąć w kolejce do rejestracji. Najwyraźniej panie tam są bardzo osamotnione i nie wystarczają im rozmowy telefoniczne albo po prostu lubią w świętym spokoju napić się kawy, a taki dzwoniący telefon to jednak przy ploteczkach może rozpraszać. Na wszelki więc wypadek włączają go dopiero o ósmej, bo kto normalny przyjdzie o siódmej w nocy do lekarza tylko po to, by powiedzieć, że wpadniemy z synem za dwie godziny? No i tu jednak nastąpiła drobna pomyłka, bo przecież to jest Polska, kraj absurdem płynący: każesz przyjść, to przychodzą. Nie ma to jak solidna jatka matek z rana, w końcu trzeba zadbać o to, żeby dobrze rozpocząć dzień.

Ja za takimi rozrywkami nie przepadam, to znaczy matką jestem, ale mimo wszystko bardzo cenię sobie wygodę, więc najczęściej dzwonię o 7:59 spod ciepłej kołderki, bo chyba po to właśnie wymyślono telefony. Nie widzę najmniejszego sensu, by upierać się, że kiedyś to było prawdziwe życie, bo się szło sześć dni i dwadzieścia minut, a drugie tyle czekało się na miejscu… a nie, przepraszam, kiedyś to nie było lekarzy i ludzie padały jak te muchy na zwykły katar, więc z tej wdzięczności powinnam pojechać do Gdańska, żeby móc na następny dzień o 7:00 w rejestracji powiedzieć, że ja jestem najpierwszejsza, bo przejechałam 300 km, żeby umówić się na randkę z pediatrą.
Jednak jestem dziwna, bo lubię to udogodnienie, jakim jest głosowe przekazywanie informacji na odległość i tenże sposób wydaje mi się najwłaściwszy, jeśli chodzi o rejestrowanie chorego człowieka do lekarza.

Tamtego pamiętnego dnia udało mi się dodzwonić już o 8:04, a że w naszej przychodni nie ma centrali, to cała się spociłam, bo dobić się na linię to jak dodzwonić się do samego Papieża. Jatka tego dnia musiała być solidna, bo otrzymałam numerek trzydziesty czwarty. System numerkowy oprócz tego, że jest przestarzały, ma same wady i nie działa, budzi też wiele wątpliwości, jeśli chodzi o samo funkcjonowanie. No bo najpierw wchodzą herosi, którzy przybyli rano we własnej osobie, a potem to już jak kto chce i trzeba pilnować nie tylko kolejki, ale też siebie i dziecka, bo a nuż zbliżysz się 10 centymetrów za blisko drzwi do raju, a już ktoś cię za włosy szarpie i dziecko wyrywa, bo teraz nie twoja kolej, przepraszam bardzo, wypiedralaj. Jakby się zastanowić, to ten system wyprzedził przepisy o lata świetlne, bo chyba tylko po to wymyślono RODO, żeby w końcu był jakiś logiczny powód, że wołają mnie po numerku zamiast po nazwisku, skoro kolejność i tak w żaden sposób nie jest zachowana. I jak tu potem wytłumaczyć sześciolatkowi, dlaczego 34 jest po 63 i 87?

Na szczęście po dwóch godzinach koczowania w obozie, który rozbiliśmy z synem przed przychodnią, by trzymać się z dala od całej tej zarazy, tuż po 63 i 87, przyszła nasza kolej i drzwi do raju stanęły otworem. Bałam się strasznie, że za tymi drzwiami będzie jeszcze jedna kolejka, ale na szczęście nie, a oczom naszym ukazał się pediatra we własnej osobie, roztaczając wokół delikatny blask. Byłam trochę rozczarowana, bo w sumie spodziewałam się co najmniej mistycznego uzdrowiciela; chyba przez to, że na drzwiach pisało, żeby przed wejściem wyłączyć telefon i wyjąć z ust gumę do żucia, aż zawahałam się czy nie przyklęknąć. Potem wypadki potoczyły się błyskawicznie: pani doktor ustawiła stoper na trzydzieści cztery sekundy, bo akurat tyle potrzebowała na dzisiejszy zestaw recept, ja chciałam coś powiedzieć, ale spojrzała na mnie tak, że zrozumiałam, że tu nie ma czasu na bzdurne rozmowy, po czym wypchnęła nas z plikiem kartek, krzycząc: następny proszę! Ledwie przecisnęłam się przez szparę między 23, 15 i 62, którzy nie potrafili pokojowo dojść do tego, który z nich dostąpi teraz zaszczytu pobycia w gabinecie mniej niż minutę.

Potem jeszcze była wizyta w aptece, w której ledwie udało się dostać syrop, antybiotyk i inhalator, bo przede mną już trzydzieści osób kupiło ten sam zestaw. I nie mam pojęcia, po co był ten cały kołowrotek, skoro wystarczyło wypisać rano jedną receptę, skserować i rozesłać ją do pacjentów.

Polska służba zdrowia? Coś zdecydowanie poszło nie tak.

Leave a Comment