Bój się i rób

Jeśli chodzi o moje życie i samoświadomość nabytą w ciągu ostatnich lat, to dwie rzeczy od zawsze wiedziałam na pewno: że lubię pizzę oraz że ciągle czegoś się boję.

Podobno jak miałam cztery lata, to na miejskim festynie wyszłam na scenę i zaśpiewałam piosenkę przed wszystkimi mieszkańcami jednej z dzielnic pewnego miasta, czyli jakimiś trzydziestoma osobami i gołębiem, a potem ten konkurs wygrałam. Myślę, że gołąb mógł maczać w tym palce, bo ostatnią rzeczą, którą chcieliby robić inni ludzie w czasie gdy śpiewam, jest słuchanie mnie. Do niedawna to było jedno z moich największych osiągnięć.

Ten akt odwagi, który zaprezentowałam na scenie, był najprawdopodobniej ostatnim aktem wolnym od uczucia strachu. Tak naprawdę to nie pamiętam tego w ogóle i być może już wtedy używałam technik relaksacyjnych w stresujących sytuacjach, cholera wie.

Wspomnienia mam takie, że w przedszkolu obawiałam się, że nie trafię do WC, a potem, że z niego nie wrócę. W szkole bałam się, że ludzie będą do mnie mówić. Bałam się wracać sama wieczorami do domu, a lęk przed zagubieniem w nieznanych budynkach zapewne pozostanie ze mną na zawsze. Nie rozumiem do końca, co tak bardzo napawa mnie przerażeniem: to, że resztę życia spędzę, błądząc mrocznymi korytarzami jakiegoś urzędu, czy może bardziej to, że żeby zapytać kogoś, jak wydostać się z tego gmachu, to trzeba by użyć strun głosowych i wytworzyć nimi jakieś logicznie brzmiące pytanie. Trudno powiedzieć.

Jako dziecko głowie miałam wiele scenariuszy i czasem ich nie realizowałam. Kiedy wszyscy znajomi wyjeżdżali z miasta, wyobrażałam sobie, jak podchodzę do dzieci, których nie znam, a potem spędzam z nimi resztę słonecznych wakacji, a tak naprawdę huśtałam się samotnie na huśtawce, trochę udając, a trochę nie, że tak jest fajnie.

Nie chodzi mi o to, że całe życie przesiedziałam w domu ze stresem pourazowym po tym, jak nieznajomy sprzedawca zapytał „co podać?” w sklepie spożywczym. Nawet nie wiem, czy po mnie w ogóle widać, że ja się boję. Kiedy coś mnie stresuje, mam wrażenie że trzęsę się, jakbym miała atak padaczki, ale przypuszczam, że z zewnątrz może to wyglądać mniej dramatycznie. A przynajmniej taką mam nadzieję.

Przez to, że się bałam, nie zrobiłam wielu rzeczy. Kilka też mimo wszystko zrobiłam, ale bardziej dlatego, że musiałam – pójście do nowej szkoły czy do pierwszej pracy to były wydarzenia, których nie dało się w żaden sposób uniknąć, ale okupiłam je tak wielkim stresem, że do dziś czasem zamykam się w piwnicy, żeby popłakać nad tamtym okresem w moim życiu.

Od czasu, gdy przekroczyłam magiczną trzydziestkę, ten strach nadal mi towarzyszy, choć nie jest już tak obezwładniający. Dzisiaj, jeżeli się czegoś obawiam, to jest to dla mnie sygnał, że muszę robić to częściej, żeby ten strach się oswoić.

To jest chyba najlepsze określenie. Oswoić. Jak takie małe, dzikie i niekrzesane zwierzątko, które nie opuszcza nas na krok przez całe życie. Już nasza w tym głowa, żeby wyrosło na niezgrabną, słodką pandę, a nie na dzikiego krokodyla, który przy pierwszej lepszej okazji rozszarpie nas na strzępy.

Zaakceptowałam ten strach, bo on wcale nie jest niczym złym. Jest przecież normalną reakcją na wyzwania i nowe sytuacje, dlatego nie pozwalam już, by mną zawładnął, bo żaden strach nie będzie mówił mi, co mam robić. Nikogo tutaj nie namawiam do lekkomyślności, bo strach ma za zadanie ostrzegać nas przed jakimś pierwotnym niebezpieczeństwem — żeby mi potem nikt nie zarzucił, że ludzie powskakiwali tygrysom do paszczy, bo postanowili pokonać barierę strachu po przeczytaniu mojego tekstu.

Nie wiem, czy wspominałam, ale od jakiegoś czasu pracuję nad własnym biznesem fotograficznym. Jadąc ostatnio samochodem na pierwszą od dawna sesję tak bardzo się stresowałam, że coś pójdzie nie tak, że zapomniałam bać się samej jazdy. A nie dalej jak kilka miesięcy temu na myśl o tym, że czeka mnie samodzielna podróż, obgryzałam ze strachu palce po łokcie i nie spałam 72 godziny. I co? Minęło. Minęło dlatego, że uparcie robiłam swoje i wsiadałam do auta pomimo porozklejanych plakatów z moją podobizną, ostrzegających o grasującym w okolicy świeżo upieczonym kierowcy zagrażającym życiu i zdrowiu innych.

A sesje? Za moment nie będę już pamiętać, czego tak bardzo się obawiałam. Już kiedy wracałam do domu, śmiałam się sama z siebie. Okazało się że rodzina, z którą się spotkałam wcale nie trzymała w domu dzikich niedźwiedzi, a nawet zostałam poczęstowana herbatą.

Więc robię i boję się. Boję się i robię. Ten strach sobie jest: siedzi obok mnie na fotelu pasażera i tylko na tyle mu pozwalam. Od jakiegoś czasu nie ma odwagi się odezwać i widzę, jak wbija paznokcie w fotel. Nie wiem czemu, może sam się boi?

I tak, to męczy. Zawsze, kiedy muszę się przełamać do czegoś, czuję się potem zmęczona jak po wakacjach z piątką dzieci, dlatego na zmianę siedzę w strefie komfortu i z niej wychodzę. Czasem się nagradzam, czasem po prostu biorę sobie wolne od wszystkiego i bez wyrzutów sumienia oglądam cały sezon jakiegoś serialu. Dawkuję sobie te wyzwania tak, żeby nie przesadzić, bo tak jak siedzenie ciągle w strefie komfortu szybko zaczyna gryźć w tyłek poliestrowym pluszem, tak ciągłe wystawianie się na lęki i stresy może sprawić, że spłoniemy i zostanie po nas tylko marny pył. Jak zwykle umiar we wszystkim jest niezastąpiony.

Więc bójcie się i róbcie. Ja wiem, że to brzmi trochę patetyczne, ale każdy powód, żeby kupić sobie bransoletkę z wygrawerowanym napisem jest dobry, prawda?

 

Leave a Comment

The Comments

  • Bój się i rób! – Pole Psycho(logy)
    5 sierpnia 2019

    […] ktoś ma ochotę poczytać typowo o życiu, to tu zostawiam bardzo miły w odbiorze tekst, który przypadkiem znalazłam przy okazji researchu do tego […]