Nie musisz klęczeć na grochu, jeśli twoje życie jest miłe

Ostatnio dość intensywnie zaczęłam się przyglądać społecznemu zjawisku, które przybrało postać niekończącego się wyścigu, na mecie którego znajduje się wiadro nieszczęść, a kto pierwszy dobiegnie, ten może taplać się do woli w biedzie i niedoli. Może to przypadek, może jakaś przywara narodowa, a może po prostu uwiera mnie moja własna niezbyt chlubna cecha, którą od jakiegoś czasu próbuję w wolnej chwili rozpracować?

W każdym razie licytacja na katastrofy trwa w najlepsze, a co niektórzy zapewne rozważają rzucenie się pod samochód na wieczornym spacerze, bo akurat nie wydarzyło się nic, co przebiłoby trzy rozwody i udar sąsiada, a on z rana na pewno będzie pytał co tam słychać.

Co krok spotykamy ludzi, którzy w ’88 stracili cztery ręce i obojczyk, więc utrata pracy pewnie nie zrobi na nich wrażenia. Mam nadzieję, że jeśli jesteś jedną z osób, które próbowały wygrać w tej szalonej olimpiadzie, to tak jak ja doszedłeś do ściany i poddałeś się z myślą, że jeśli chcesz nadal egzystować w nienaruszonym stanie na tym padole, to musisz się pogodzić z ostateczną klęską. Bo prawda jest taka, że w grze, w której najwięcej chwały zgarnia ten, kto ma najgorzej, warto przegrać walkowerem.

„Problemu” nie widziałam, dopóki spokojnie mogłam używać każdego dnia zwrotu „no nie ma lekko” tuż po tym, jak z trudem docierałam do ówczesnej pracy. Co prawda nadal nie mogłam się równać z kobietami pracującymi w hucie na osiemnaście zmian, ale dbałam intensywnie o to, żeby było na co narzekać i na każdym kroku podejmowałam dziwne decyzje. Przecież praca w biurze od 8 do 16 nie zapewniała dostatecznej życiowej beznadziei. A jak jeszcze płacili na czas, to już w ogóle trzeba było się bardzo starać na innych płaszczyznach o płacz i zgrzytanie zębów, bo w przeciwnym wypadku mogło nas czekać społeczne wykluczenie jako temu człowiekowi, co to się go zaczyna podejrzewać o bycie szczęśliwym.

A potem nastały próby świadomego budowania szczęśliwego życia, w którym nie nienawidzę poniedziałków i nie daję się porwać z prądem z powodu rządzącego moim życiem rzekomego pecha. I nagle jakoś nie mogłam znaleźć wspólnego języka z całą gromadą osób, które pogaduszki zaczynały od tego, co je dzisiaj boli, płynnie przechodząc do tematu smogu i tego, jak to świat zmienił się na gorsze.

Jak to jest, że potrafimy godzinami rozmawiać o tym, że życie jest okropne, nie stać nas na masło, a na dworze to zimno, ciemno i śmierdzi? A kiedy przydarzy się nam coś dobrego, to nieśmiało wspominamy o tym przez zaciśnięte zęby tak, żeby nikt nie usłyszał, pamiętając, że ciotka Jadwiga kiedyś się pochwaliła nowym samochodem, a dzień później kometa uderzyła w jej dom. Wewnętrzny szaman tańczy, kiedy próbujemy podzielić się z kimś naszym szczęściem, bo przecież życie ma nas chłostać. A jeśli nas nie chłoszcze, to przecież zawsze możemy wychłostać się sami i tak pokierować życiem, żebyśmy przypadkiem nie musieli się mierzyć z poczuciem szczęścia i spełnienia.

Wydaje się dziwne? Przecież każdy z nas chce być szczęśliwy i mieć dobre życie. Ale jeśli tak jest, to dlaczego tak wielu z nas pożytkuje energię jedynie na narzekanie na to jak jest źle, a na sugestie, żeby coś zmienić, uciekamy w popłochu do niewygodnego, choć tak dobrze znanego życia?

Nie ciesz się tak. Life is brutal. Szczęście jest kruche. Setki powiedzonek, które powodują, że bycie szczęśliwym budzi w nas niepokój. Co gorsza, mają nas utwierdzić w tym, że życie to zbiór przypadków, na które niespecjalnie mamy wpływ i usprawiedliwiać bierność. Mamy to wpojone od najmłodszych lat i jakoś trudno wyzbyć się przekonania, że za dzisiejszy uśmiech czeka nas jutro szklanka łez. Bo przecież szczęście nie może zbyt długo trwać, więc na wszelki wypadek lepiej o tym nie rozmawiać, bo licho nie śpi. Licho siedzi i czeka, żeby podstawić nam nogę za wczorajszą podwyżkę w pracy.

To wszystko nie jest łatwe i kiedy w deszczowy, jesienny poniedziałek wskakuję pod koc z laptopem i ciepłą herbatką, to przez pierwsze pół godziny mam wyrzuty sumienia wobec wszystkich ludzi tego świata, którzy musieli wstać o 5 rano do pracy. Potem nie wytrzymuję i wracam do biurka, bo z tym kocem to jednak była przesada. Na wszelki wypadek zanim rozpocznę swój typowy dzień, idę poklęczeć na grochu przez godzinę, bo nigdy nie wiadomo, co grozi za bycie szczęśliwym.

Szczęście nadal budzi we mnie wątpliwości. I to dziwne uczucie niepokoju, że za chwilę na pewno coś się stanie, bo jest za dobrze, a ja nie jestem przyzwyczajona do takiego stanu rzeczy. A co odpowiadać tym wszystkim ludziom, którzy pytając, co u mnie słychać, oczekują, że dołączę do niekończącej się wyliczanki z cyklu: „kto ma gorzej”? Mam niby odpowiedzieć, że wszystko jest okej? Że życie jest całkiem fajne i że je lubię? Czy wolno w ogóle być szczęśliwym, kiedy tyle zła dzieje się wokół? No i co z głodem na świecie i tymi wszystkimi ludźmi na etatach w deszczowe poranki?!

no nic.

Wezmą parasol i pójdą, bo lubią i chcą, albo dlatego, że tak zdecydowali i w każdej chwili mogą coś zmienić. Życie może być miłe i nikt nikomu nie jest nic winien za to, że w wyścigu o puchar niepowodzeń pobiegł w drugą stronę. Nie sądzę też, żeby ktoś u bram nieba czekał na nas z orderem dzielnego wojownika. Chyba zatem dobrym pomysłem jest, żeby tak na wszelki wypadek zaznać miłego życia tu i teraz, bo jutro i inne życia mogą się wcale nie wydarzyć.

Nie musimy dawać się wychłostać osiem razy za każdy miły poniedziałek. W końcu od naszych wyrzutów sumienia jeszcze nikomu nie zrobiło się lepiej.

Leave a Comment