Co jest prawdziwym zakalcem w serniku macierzyństwa?

Zastanawiam się, czy ktokolwiek, kto próbował wyłamać się schematom w obecnej rzeczywistości i żyć po swojemu, dał radę pozostać w dobrym zdrowiu psychicznym. Może ja mam jakieś złe doświadczenia, otaczam się nieodpowiednimi ludźmi albo żyję na niewłaściwej planecie… Biorę to pod uwagę. Ale wiecie co? Czasem mam dosyć.

Zdecydowanie bardziej zaczęłam to odczuwać, kiedy zaprosiłam na ten świat kolejne pokolenie. Do tej pory byłam pewna tego, co robiłam, bo odpowiadałam tylko za siebie, więc ewentualne konsekwencje swoich działań ponosiłam osobiście. Potem pojawił się mały człowiek o zajmowaniu którym wiedziałam mniej więcej tyle, ile wiem o zajmowaniu się niemowlakami nosorożców. Z tego powodu podchodziłam do siebie i swojej wiedzy z wielką dozą ostrożności biorąc pod uwagę, że zwyczajnie mogę się mylić. Ku uciesze nikogo postanowiłam jednak wziąć wszystko na siebie i okazało się, że choćby wychowało się średniej wielkości plemię w Południowej Afryce, to nadal wie się mniej o danym okazie homo sapiens, niż rodzice tegoż, bo to oni są szczęśliwcami obcującymi z nim bez przerwy, a nic tak nie uczy drugiego człowieka, jak jego bytność 24/7.

Niestety okazało się, że jest to trudniejsze do zrozumienia niż fizyka kwantowa, a ja przyglądałam się rzeczywistości ze szczęką w okolicy centymetra nad ziemią, raczej nie z powodu miłych rozczarowań. Od początku robiłam same dziwne rzeczy. Kładłam dziecko na podłogę, nosiłam w chuście, podawałam mleko o zabójczej temperaturze pokojowej i jestem pewna, że w średniowieczu spłonęłabym na stosie. Co prawda wydawało mi się, że ten okres minął bezpowrotnie, ale świat brutalnie sprowadził mnie na ziemię, a ja dość szybko uzyskałam przydomek internetowej matki, co to nikogo nie chce słuchać.

Kiedy kolejny raz nie potrafiłam opanować histerii potomka po odwiedzinach, które sprowadzały się do machania biedakowi nad głową pełnym asortymentem Smyka przy jednoczesnym wymawianiu świdrującym głosem dziwnych słów zrozumiałych dla nikogo, postanowiłam się sprzeciwić. Spróbowałam najpierw łagodnie, tłumacząc że to nie jest dobra ilość bodźców dla człowieka-miniatury, ale spotkałam się z drwiącymi spojrzeniami i ogólną pogardą. Być może przyczyna leży w moim wyglądzie oscylującym wokół lat dziewiętnastu, niemniej staram się przypominać często, że to tylko pozory, a tak naprawdę to siwe włosy i trzydziestka na karku (klik). Nie przyniosło to żadnego skutku, więc zaczęłam pomału odsuwać się od źródeł mojej frustracji, ale szybko okazało się, że musiałabym się odsunąć gdzieś tak na Neptuna, żeby mieć święty spokój.

W krótkim czasie dowiedziałam się, że dzieciom niezbędne do rozwoju są przede wszystkim słodycze, bajki i ustępliwość w związku z ich płaczem, a ograniczenie któregokolwiek ze składników powoduje zakalec. Nikomu nie przyszło do głowy, że jedynym zakalcem w serniku macierzyństwa jest wtrącanie się osób trzecich tam, gdzie zdecydowanie nie powinno ich być. Słyszałam, że dziecko nie nauczy się mówić, bo przecież takiej nauki można pobrać tylko od jedynej słusznej nauczycielki — świnki Peppy, oraz że skazuję syna na niedocukrzenie, bo nie podaję mu dziennego zapotrzebowania na kinderczekoladę, a to przecież poważna choroba i jeszcze wiele absurdów, które powodowały, że miałam ochotę przeżuwać runo leśne z bezsilności. Kiedy moje dziecko usłyszało od postronnych wszystkowiedzących, że pije świństwo, gdy uczyłam go pić czystą wodę, wiedziałam, że trzecia wojna światowa jest blisko. Wojna z wiatrakami.

Choć bardzo bym chciała, to nie będę mieć stuprocentowego wpływu na kształtowanie się ostatecznej wersji mojego dziecka. Mogę za to zagryźć zęby, mimo gałązek i liści pomiędzy nimi i robić swoje aż do znudzenia, chociaż bywam zmęczona ciągłą walką z innymi. Mogę dać dobre podstawy do późniejszej asertywności i żyć w przeświadczeniu, że w przyszłości to zaprocentuje. Niebawem pewnie będę z rozrzewnieniem wspominać czasy, kiedy jedyną zakazaną substancją zagrażającą mojemu dziecku był cukier. Jedno jest pewne: ciężkie życie ma każdy, kto chciałby robić coś inaczej niż większość.

Mam tylko nadzieję, że runa starczy dla wszystkich.

Leave a Comment

The Comments

  • Iwona Siekierska
    13 lutego 2018

    Świetne podsumowanie, jestem tego samego zdania co Ty. Jak co prawda lubię słuchać rad osób z doświadczeniem, ale wprowadzam je w życie/sprawdzam u siebie tylko wtedy, kiedy uznam, że warto.

    • Monika Nowak
      → Iwona Siekierska
      15 lutego 2018

      No pewnie, fajnie czasem móc się poradzić kogoś doświadczonego. Byle ten ktoś „wyrzucony drzwiami nie wraca oknem” 😉

  • Agata Filewicz
    13 lutego 2018

    Trzecia wojna światowa – wojna z wiatrakami <3
    Mam to szczęście, że odsunęłam się maksymalnie od "Cioć Dobra Rada" 🙂

    • Monika Nowak
      → Agata Filewicz
      15 lutego 2018

      Też bym chciała, ale wiadomo jak to z dziećmi… Czasem trzeba zostawić pod czyjąś opieką, a w moim przypadku niektórzy są niereformowalni, o. Ciągle rozważam tego Neptuna 😉

      • Agata Filewicz
        → Monika Nowak
        15 lutego 2018

        To fakt, że po ostrym cięciu nie ma z kim zostawić dzieci i my rzeczywiście czasami musimy się nakombinować, żeby gdzieś wyjść, ale nie żałuję. Relacje z najbliższymi są znacznie zdrowsze, my mamy spokój, a z nieustanną obecnością dzieci można nauczyć się żyć 🙂

  • Wielopokoleniowo 3
    13 lutego 2018

    Można by było napisać książkę o tym wtrącaniu się osób trzecich….

  • Sonia Dynarska
    13 lutego 2018

    „Złote rady” 😀 Generalnie w moim otoczeniu już wszyscy wiedzą, że robię po swojemu, więc z czasem przestali mi doradzać 🙂

  • Grafy w podróży
    13 lutego 2018

    Nam Z maksem się chyba udało. Dzieciak na razie mega pogodny, radosny, zadowolny i nawet w trudnych sytuacjach bardzo słucha naszych wskazówek, może dlatego wszystkie osoby przycichły. Nie mają się do czego przyczepić. Oby tak zostało.

  • Radek Jachym
    13 lutego 2018

    „Rodzice są od wychowania, dziadkowie od rozpieszczania”. $!@%!!%&^*^

    • Monika Nowak
      → Radek Jachym
      15 lutego 2018

      Zawsze jak to słyszę, to chce mi się mordować 😉

  • Kinga Sterczewska
    14 lutego 2018

    Fajny wpis. Nie mam jeszcze dzieci, ale jak się to zmieni to myślę, że nie obejdzie się bez „dobrych rad”.

  • Ewa
    14 lutego 2018

    Myślę, że wtrącanie się innych do naszego życia jest zakalcem właściwie w każdej dziedzinie życia – macierzyństwo, małżeństwo, partnerstwo. Niestety lekarstwa na to nie ma, trzeba robić po prostu swoje.

  • Danuta Brzezińska
    14 lutego 2018

    Ja już macierzyństwo mam za sobą, a i wnuki spore:-) bardzo a to bardzo pogodne.

  • Aleksandra Łozicka
    14 lutego 2018

    Tekst mocny w punkt. Myślę, że większość mam daję się złapać w jakieś bezsensowne schematy. Jak mój syn uwielbia różowy i fioletowy to będzie homoseksualistą w przyszłości? Według niektórych matek tak…

    • Monika Nowak
      → Aleksandra Łozicka
      15 lutego 2018

      Ja ciągle słyszę zdziwione głosy, że syn bawi się kuchenką, a to przecież dla bab. Niektórzy mają dziwny sposób rozumowania 😉

  • Miss Susz
    19 lutego 2018

    Jak ja to czuję! Zakalec ciągłych nacisków, „dobrych” rad, wtrącania się i wpędzania w poczucie winy. Nawet tekst „Na szczęście to moje dziecko, więc zupełnie nie musisz się nim przejmować” nie zawsze działa 😉 Ja byłam niszczona za np. nie dopajanie mm, bo przecież mleko matki takie słabe, za prowadzanie na zajęcia gordonowskie (Pani gra na pianinie? To przecież hałas! Ale włączanie dziecku TV, bo inaczej jest męczące – to już zupełnie w porządku), za BLW i pozwalanie na zabawę jedzeniem (Ona się bawi, a MA jeść!), za brak smoczka, za porzucenie wózka i nosidło (Bo to dziecko takie ściśnięte) i tak mogłabym wymieniać jeszcze długo… Tak, odcięcie się brzmi prosto, ale odciąć się od bliskich, którzy powinni Cię wspierać jest po prostu nie fair. Z ich strony. Nie mojej. Staram się szukać ludzi z tym samym szaleństwem co ja, to pomaga mi przetrwać 🙂